W dyskusji internetowej dotyczącej odbywającego się niedawno turnieju w piłkę kopaną, użyłem określenia „mundzial”. Natychmiast ktoś udzielił mi reprymendy w stylu i języku internetowym: „ty idioto, kretynie i stary baranie (kiedyś nieopatrznie przyznałem się do szacownego wieku), to co się odbywa, to nie żaden mundial, tylko „mistrzostwa Europy w piłce nożnej”. Sympatyczny rozmówca, najpewniej nie będący moim czytelnikiem, po prostu nie wie, że ja „mundzialem” nazywam wszystkie współczesne i biznesowe hece, które za moich młodych lat zwano sportem. Uzasadniam to kolizją tego współczesnego tak zwanego sportu ze starym przysłowiem: „sport to zdrowie”, mając na uwadze ostatnio sporą liczbę zgonów na ringach i boiskach (i to w kwiecie wieku tych współczesnych gladiatorów). O właśnie – gladiatorów a nie sportowców, z uwagi na coraz bliższe związki długości życia tych dawnych rzymskich ze współczesnymi. Brakuje mi tylko dobijania młotkiem przegranych, tyle że współcześnie znakomicie rolę młotka pełni (i to natychmiast po porażce) tak zwana opinia medialna.
To tyle o sporcie, a teraz o pieniądzach wydanych na „mundzial” i podobne imprezy.

W internecie odnalazłem ciekawe zestawienie wydatków na polskie i ukraińskie stadiony. Jako zawodowy kosztorysant natychmiast obliczyłem wskaźniki odniesione do liczby miejsc i sporządziłem takie oto zestawienie:

 

* Przeliczniki średnie z dnia 12-07-2012 r.

 

Domyślam się (bo tego podający ww. kwoty nie wyjaśnili), że podane koszty budowy są w kwotach netto, czyli bez podatku VAT. Ponieważ inni podają całkowite koszty budowy Stadionu Narodowego w wys. brutto 2 mld zł, to moje spostrzeżenie jest najpewniej trafne.
Oczywiście nie można wyciągać zbyt łatwych wniosków z uzyskanych wskaźników, ponieważ zestawione dzieła różnią się między sobą w zaaplikowanych im programach, często zasadniczo. Bo tu i ówdzie są parkingi, nawet podobno podziemne. A tam centra biznesowe, sale konferencyjne, knajpy itp. A na Stadionie Narodowym składany dach, co natychmiast czyni ze mnie poetę:

 

Ogarnia mnie wielki strach,
Że się zatnie ten nasz dach,
A zatnie się tak „jak drut”,
Gdy się śnieg zamieni w lód!

 

Kiedyś Tuwim kpił z pewnego fryzjera, który zamieniał się w poetę i goląc rymował: „ja nie jestem bydle, wiem jak pana mydle”. Albo: „niech pan tak nie stęka, bo będziesz pan ogolony jak panienka”. To co, kosztorysiarz nie może sobie „popoecić”?

Ktoś obliczył, że aby utrzymać Stadion Narodowy i do niego nie dopłacać, należy organizować 50 różnych imprez, innych niż sportowe. Zachowując proporcje (tabela) w przymiarze do kosztów budowy, w pozostałych polskich miastach takich imprez powinno odbywać się odpowiednio w: Gdańsku – 25, Wrocławiu – 26 i Poznaniu – 25. Razem, w całym kraju powinno się odbywać – 126 takowych. Przekładając to na kalendarz powinniśmy mieć przynajmniej od 10 do 11 takich imprez w każdym miesiącu! Krótko mówiąc, będziemy mieli karnawał, albo inaczej nawał kar. Ten karnawał versus nawał kar, to nie mój kalambur, tylko zasłyszany przeze mnie w zamierzchłych czasach pewien skecz, nadawany przez Wolną Europę i opisujący ówczesne rozrywki.

Ponieważ szykuje się nam taki kar nawał, bowiem zmiany w wysokościach mandatów za różne błędy samochodowe „u bram”, czyli jak mawiali rzymianie ante portas. A „My Naród”, żeby sprostać utrzymaniu kosztownych zabawek-stadionów, a także spragnieni imprez, będziemy wędrować po naszej pięknej krainie, zasilając mandatami budżet z którego „spięciem”, jak ćwierkają wróble, szykują się poważne kłopoty! Oczywiście z tych 50-ciu imprez warszawskich sporą część uszczkną pozostałe trzy prężne miasta jak Gdańsk szczególnie latem, Poznań – nieustająco targowy, nie wspominając o Wrocławiu stolicy europejskiej kultury. Stąd smutny wniosek, że w Warszawie kicha! No bo w Warszawie, stosując wspomniane wyliczenia powinny się odbywać w każdym miesiącu 4 takie uciechy. Wprawdzie warszawiacy to podobno zamożny narodek, ale czy ich, a co najważniejsze, czy im wystarczy? Oczywiście pieniędzy na rozrywki. No i czy mieszkańcy stolicy nie mają innych zamiłowań, a i czasu na takowe imprezowanie? A może powinni traktować owo bieganie na imprezy, jako patriotyczny obowiązek utrzymania czegoś na co nie wszyscy mieli ochotę? To może sprawę uratuje młodzież? Może uratuje ale chyba tylko ta, z tak zwanych zamożnych domów, i to pod warunkiem, że po dziesiątkach takich imprez wspomaganych setkami tysięcy kilowatów, po prostu w końcu nie ogłuchnie. I co wtedy? Czy wtedy taki sposób zarabiania na utrzymanie stadionów będziemy mogli uznać za sukces? Wątpię!

A tu, oprócz wspomnianych mandatów, także u bram kryzys, solidny zwłaszcza w szeregach braci budowlanej, która marzyła o nadzwyczajnych dochodach na inwestycjach „mundzialowych”. Skończyło się na tym, że chcąc sprostać konkurencji wystartowali respektując tak zwane „kryterium najniższej ceny” i jak to mówią „dali ciała”! Co najgorsze wielu z nich wystawiło faktury, które z uwagi na zastrzeżony prawem system memoriałowy uczynił ich dłużnikami państwa. Już się szykują na nich windykatorzy, komornicy, a i ZUS też zrobi co do niego, oczywiście zgodnie z „praaaawem” należy. W konsekwencji budżet i ZUS zamiast gotówki uzyska na własność używane samochody (w tym rzęchy), maszyny budowlane, domki jednorodzinne, mieszkania, telewizory itd. itp. Powstanie więc ogromny rynek na którym w licytacjach (więc często za marne grosze) będzie można kupić wyżej wymienione dobra, skonfiskowane nieszczęsnym budowlańcom. Czy takimi dochodami zostanie napełniony budżet z podatków liczonych od kwot podanych na wystawionych fakturach? Wątpię! Psia kość, już zwątpiłem po raz drugi, więc pora kończyć felieton, bo niedobrze wypowiadać złą wróżbę trzykrotnie. W telewizorniach, radiu i na łamach prasy toczą się dyskusje uczonych dam i mężów w sprawie owego „kryterium najniższej ceny” i co ciekawe ani razu od rzeczonych nie usłyszałem, że przyczyną tych kłopotów jest potężna różnica pomiędzy zaoferowanymi przez nieszczęśników cenami, a wartościami podanymi w kosztorysach inwestorskich. Słowo kosztorys inwestorski, wartość inwestorska, jako przymiar przy wyborze oferenta, ani razu nie przeszło przez gardło tym luminarzom. Nawet p. prof. Balcerowicz z uśmiechem zauważył, że winni są (sami sobie!) przedsiębiorcy, którzy zaniżyli ceny w walce o zlecenia. Odpowiadam: Panie Profesorze, być może byli i tacy którzy nie zaniżali, proponując ceny realnie obrazujące koszty budowlane, ale ci po prostu przegrali przetargi. Bo wystraszeni urzędnicy, dokonując wyboru oferentów, najpewniej nie zaglądali do kosztorysów inwestorskich! A co, mieli zaglądać, mądrzyć, narażając się na głośną i przykrą wizytę o szóstej rano?
Przegrani wprawdzie nie popadli w podobne jak „zwycięzcy” kłopoty, ale musieli się zadowolić regionalnymi drobnymi robótkami, jakimiś remoncikami, co może pozwoli im przeżyć ten trudny okres, ale na rozwój mają chyba marne szanse! Chociaż najpewniej się mylę, bo dzięki powszechnie stosowanemu przez zbankrutowanych zwycięzców „kryterium najniższej ceny”, powstały dzieła o niskiej jakości i beznadziejnej trwałości. Z tej przyczyny, niebawem przyjdzie konieczność rozpoczęcia remontów i napraw po zwycięzcach, którzy zbankrutowawszy, uwolnią rynek robót budowlanych od swoich firm. Krótko mówiąc zmniejszy się konkurencja! A może jakąś koparkę czy spychacz, uda się tym przegranym kupić na przetargu za psie pieniądze? I tu, nareszcie mogę tchnąć w Drogich Czytelników odrobinę optymizmu głosząc:

 

Jak nie wdałeś się w „mundziale”,
Postąpiłeś wręcz wspaniale,
Mój Ty, budowlańcu złoty,
Napraw „mundzialowe” knoty,
Miejże do roboty wenę,
Lecz nie za najniższą cenę!