A jednak. Widok czerwonej diody na routerze, oznaczającej brak dostępu do Internetu nie jest czymś rzadkim dla prowadzących działalność gospodarczą na terenach podwarszawskich, szczególnie dla posiadaczy łączy DSL prowadzonych po łączach telefonicznych. Nazwy usługi i operatora celowo nie wspomnę - nie ma sensu potem tłumaczyć się i udowadniać, że białe jest białe, a klient jest zadowolony.

 

Piątkowe popołudnie. Właśnie udało mi się wrócić po spotkaniach do siedziby firmy w domowym zaciszu. Plany i obowiązki na weekend jak zwykle ogromne, bo w poniedziałek współpracujący wykonawca składa ofertę na termomodernizację budynku. Normalnie nie zgodziłbym się na takie zlecenie, ale podobno kosztorysy zostały przesłane na moją skrzynkę w wersji ATH, więc na dobrą sprawę pozostała tylko wycena materiałów, a z tym wykonawcą współpracuję od kilkunastu lat i w jego przypadku wierzę, że sam materiały do wyceny dostał dopiero dzisiaj.

 

Mała przekąska i siadam do roboty - może będzie trzeba jeszcze gdzieś zadzwonić, pomęczyć kogoś mailami o ceny, bo w sobotę i niedzielę większość ludzi robi to, co powinno się robić, czyli odpoczywa. Idąc do biura mijam router, a tam cały czas dioda Internetu świeci na czerwono. Pierwsza myśl - ożywczy zimny restart, czyli odłączenie od prądu na 30 sekund i ponowne włączenie. W tym czasie docieram do biura, odpalam interfejs routera i wykonuję testy. Wszytko na czerwono, totalna awaria. By wykluczyć awarię sprzętową, nauczony doświadczeniami po zeszłorocznych gwałtownych burzach, posiadam zapasowy, skonfigurowany router zastępczy. Jego wymiana jednak nic nie daje, a objawy są takie same.

Pierwsza myśl to telefon do operatora i zgłoszenie awarii, lub przynajmniej sprawdzenie łącza. Odpalam profesora googla, by sprawdzić jaki tam jest numer telefonu. I - pierwsza niemiła niespodzianka, choć nazwanie tego niespodzianką można by porównać z dowcipami o blondynkach. Tylko naprawdę zmęczona całym dniem osoba może wpaść na pomysł szukania w Internecie telefonu do operatora, by zgłosić jego brak.

 

No i pierwsze schody do pokonania. Jak znaleźć numer telefonu bez dostępu do Internetu? Kiedyś takie informacje wpisywało się do kalendarza, teraz jednak szkoda zachodu, przecież mamy Internet. Podobnie biuro numerów - nawet nie wiem, czy coś takiego jeszcze istnieje. Internet w komórce pozostawiam jako ostateczność, bo już kiedyś robiłem awaryjnie przelew przez ponad 30 minut. Mimo, że mieszkam pod Warszawą, zasięg i sygnał jest tak słaby, że co chwilę przełącza między BTS'ami i rwie połączenie. Tak więc pozostała już tylko jedna szansa - telefon do przyjaciela.

 

Telefon do operatora po chwili znaleziony, bo przecież z pomocą Internetu to wcale nie jest trudne i nawet mój przyjaciel kończąc rozmowę stwierdził, że przecież nie było żadnego problemu i gdybym jeszcze potrzebował pomocy, mam się nie przejmować i dzwonić o każdej porze. Swoją drogą, to chyba sam się nie spodziewał, że te słowa mogły być dla niego zgubne w ten weekend.

 

Dzwonię więc do operatora. Po kilku próbach (okazało się, że przyjaciel znalazł jakiś stary numer i do dzisiaj już się dwa razy zmienił) oraz minutach oczekiwania na połączenie usłyszałem upragniony głos pomocy technicznej. Dobrze przygotowana Pani przeprowadziła ze swojej strony serię testów, przeganiając mnie przy okazji kilka razy do routera i stwierdziła, że uszkodzeniu uległa linia oraz że przyjmuje zlecenie naprawy. Najgorsze usłyszałem na koniec - poinformowała mnie, że zgodnie z regulaminem operator ma 48 godzin na usunięcie usterki technicznej. Nie wiem czemu, ale od razu skojarzyło mi się to z uprawnieniami Policji. Pamiętając o tym, że rozmowy są nagrywane nie zapomniałem kulturalnie poinformować Panią, że to jest linia firmowa, że działalność firmy jest "uzależniona" od Internetu oraz, że jeśli będą likwidować usterkę przez 48 godzin to ja mocno zastanowię się nad kolejnym przedłużeniem umowy. Na tym rozmowa się skończyła i pozostało jedynie czekać.

 

Piątek wieczór, więc szybko zadzwoniłem do wykonawcy, przekazałem że mam tymczasowe problemy z dostępem do netu i umówiliśmy się na telefon w sobotę rano. Przy okazji dowiedziałem się, że w sobotę otrzymam wycenę stolarki okiennej, drzwi i ofertę na system docieplenia. To główne materiały, resztę zawsze ustalam sam. Rozmowa zakończona, a mnie „ruszyła” inna sprawa – przecież ja nawet nie wiem co mam „na skrzynce” i czy w ogóle jest cokolwiek.

Wobec tego brak Internetu postanowiłem wykorzystać jako ”okazję", by odwiedzić przyjaciela. Co prawda miał chyba troszkę inne plany, ale na spotkanie nie trzeba go było za bardzo namawiać. Oczywiście zabrałem ze sobą pamięć przenośną.

Spotkanie jak zwykle ciekawe, obgadaliśmy wiele interesujących spraw, włącznie z tą związaną z brakiem dostępu do Internetu, plusami i minusami posiadania Internetu radiowego i DSL. Podjąłem też próbę dostania się do skrzynki pocztowej z poziomu strony "www". Tym razem też nie obyło się bez telefonu - do żony, by odnalazła hasło do skrzynki pocztowej, używane przeze mnie raz na dwa lata, jak stawiam serwer pocztowy. Czy ktoś pamięta te wszystkie hasła? Żona niezadowolona, tym bardziej że szukała z 30 minut, ale udało się. Dostałem się do skrzynki, kosztorysy na niej były i szybko zostały zgrane - jak cenny skarb. Po powrocie do domu pierwszy wzrok na router - dioda Internetu cały czas na czerwono.

 

Sobotni poranek nie miał wpływu na zmianę koloru diody na zielony, więc nastąpiła podobno groteskowa sytuacja. Z relacji żony wyglądało to w ten sposób, że wstałem rano, doszedłem do routera, zerknąłem, coś tam pod nosem niewyraźnie pomamrotałem i... poszedłem dalej spać. Jednak u mnie nie ma tak lekko, bo wstały również dzieciaki, a to jest równoznaczne z końcem spania. Szybkie śniadanko i otwieram przywieziony kosztorys w ATH. Niespodzianka wielka, bo spodziewałem się tylko samego przedmiaru bez uwzględnienia czynników produkcji, jednak moim oczom ukazał się nawet dobrze wprowadzony niewyceniony kosztorys z wprowadzonymi do pozycji zmianami wynikającymi z technologii robót. Przynajmniej tutaj byłem do przodu i gdyby nie ten Internet, to cała sprawa zakończyłaby się bez problemu w kilka godzin.

 

Po analizie kosztorysu okazało się, że zastosowano technologie, które nie tak prosto będzie wycenić, a w szczególności te dotyczące remontu balkonów, balustrad, etc. Wyceniłem więc co się dało z cenników "podpiętych pod program kosztorysowy", wprowadziłem niezbędne zmiany i skontaktowałem się z wykonawcą, z zapytaniem, czy posiada obiecane wyceny. Posiadał, jak najbardziej, tylko jak je ma do mnie przesłać? Przeczytać się nie da, bo trzeba stolarkę przeliczyć, przesłać na skrzynkę też raczej nie - w takim razie próbujemy faksem. Stoi taki w biurze, ale ostatni faks to przyjmował z 6 miesięcy temu, bo kto teraz korzysta z faksu - zamówienia publiczne, urzędy. Znowu złośliwość rzeczy martwych, bo faks co prawda przyjął do pamięci dokument, zaczął drukować, ale nawet kilkukrotne czyszczenie głowicy nie spowodowało poprawy w czytelności przesyłanych wycen.

Usiadłem, zawyłem ze złości i już prawie się poddałem. Dzwonię jednak do operatora Internetu, by się czegoś dowiedzieć i ku mojemu zdziwieniu zostałem poinformowany, że podjęli działania i "pracują nad awarią". Nie jestem człowiekiem awanturującym się, ale tym razem kilka niemiłych słów Pani usłyszała. Bo to przecież oczywiste jest że podjęli działania – a przynajmniej powinni już prawie 15 godzin temu.

 

Mówi się trudno - do wykonawcy mam około 15 kilometrów i niestety trzeba się tam wybrać osobiście. Przy okazji ustaliliśmy pozostałe ceny, stawki i narzuty. Gościnnie korzystając z Internetu pościągałem karty katalogowe z normami zużycia, ceny chemii na balkonach i namierzyłem producenta płyt HPL stanowiących osłonę na balustradach (ten materiał nie dawał mi spokoju). Udało się nawet do firmy dodzwonić, potwierdzono cenę z Internetu, ale zaznaczono, że dokładną wycenę, która będzie się prawdopodobnie zasadniczo różnić od cen katalogowych otrzymam mailem, za 2-3 godziny, gdyż w zależności od formatek, wymiarów płyt, ilości cięcia i transportu cena może znaczenie wzrosnąć. Bardzo miła Pani strasznie zdziwiła się moją reakcją, gdy usłyszałem, że ostateczną ofertę prześle mailem, jednak po krótkich wyjaśnieniach obiecała nawet oddzwonić i podać mi ostateczną cenę.

 

"Teraz już nic mnie nie zaskoczy, no chyba że awaria prądu" pomyślałem wracając do domu z praktycznie pełnym kompletem materiałów niezbędnym do dokończenia wyceny. Nawet Pani od płyt zadzwoniła zaraz po moim powrocie i podyktowała ceny, zaznaczając z sarkazmem, że ofertę przesyła również na skrzynkę mailową. Wprowadziłem wszystkie zmiany.

 

Tak więc i piątek wieczór i cała sobota już, używając młodzieżowego slangu, "pozamiatana", kosztorys praktycznie skończony, a dioda za routerze cały czas czerwona. Pora na chwilę dla dzieciaków, może przynajmniej w ich wykąpaniu i położeniu spać uda się pomóc.

 

Niedziela, godzina 7:16 rano - z sypialni słyszę dzwoniący gdzieś telefon komórkowy. Oczywiście z @##@@ na ustach przekręcam się na bok i zasypiam. Ale nic z tego - 5 minut później znowu telefon, żona wyrzuca mnie z łóżka, twierdząc, że to na pewno ważna sprawa, bo kto inny by dzwonił w niedzielę o tej porze. Odszukałem więc szlafrok, kapcie i udałem się na poszukiwania telefonu, który zresztą udało mi się namierzyć szybciej niż myślałem, bo zadzwonił po raz trzeci. Jak się okazało – miałem za swoje; dzwoniłem i pośpieszałem operatora, to pośpieszyli technika. Dzwonił Pan, poinformował mnie o rozpoczęciu naprawy i zlokalizowaniu usterki, która podobno została już usunięta, ale coś im się jeszcze nie podoba. Szybkie spojrzenie na router - dioda cały czas czerwona.

Zabawa w włączanie, wyłączanie i resetowanie trwała ponad 30 minut, po czym zostałem poinformowany, że będą nad tym dalej pracować.

 

Koło godziny 15:00, kiedy już zbierałem się do kolejnego wyjazdu do przyjaciela, by wysłać do wykonawcy kosztorys - dioda zapaliła się na zielono i uzyskałem dostęp do Internetu. Dokładnie, jak obiecywała Pani w piątek popołudniu – w ciągu 48 godzin usterka została usunięta. Niezwłocznie wysłałem kosztorys ofertowy do wykonawcy, gdyż nie wierzyłem, że jest to stan trwały. Niestety sporo innych spraw zostało w ten weekend zawalone, a ich odrobienie przełoży się na przyszły tydzień.

 

 

 

 

Cała historia jest jak najbardziej autentyczna i wydarzyła się naprawdę, a ponieważ z takich sytuacji lubię wyciągać wnioski, to już następnego dnia zakupiłem modem gsm do laptopa. Do tej pory go nie potrzebowałem, gdyż jeśli już korzystałem z laptopa i Internetu to wszystko szło po Wifi. Uznałem jednak, że wydatek kilkudziesięciu złotych miesięcznie na abonament i kilku stówek na modem jest jak najbardziej uzasadniony, a nawet konieczny w dzisiejszych czasach.

 

Opisana sytuacja wywołała również inne przemyślenia. Jak szybko zmieniają się warunki pracy kosztorysantów, jak wszędobylski Internet stał się niezbędnym narzędziem naszej pracy. Jeszcze 10 lat temu Internet był słabo dostępny, wolny i służył bardziej do sprawdzenia pogody i najnowszych informacji, a wszystko załatwiało się osobiście; zapytania szły faksem; dokumentacja przekazywana była w formie papierowej; kosztorysy były przywożone i odwożone osobiście.

Teraz – szybkie łącza, ogromna przepustowość, pojemność skrzynek, strategie marketingowe dostawców, sprzęt techniczny oraz zmiany w prawie wymuszają na kosztorysantach posiadanie ciągłego dostępu do Internetu. Jak widać na moim przypadku jedno źródło już może nie starczać, gdyż w przypadku awarii (jeżeli nie mamy pracy przy dokumentacji lub wprowadzania) to po prostu możemy zamknąć naszą firmę i iść na spacer. W chwili obecnej mam przynajmniej kilku klientów, z którymi nie widziałem się od ponad pół roku, a cały czas wykonuję dla nich kosztorysy. Jedyny nasz kontakt "fizyczny" to wysłana pocztą faktura do zapłacenia za wykonane usługi kosztorysowe.

 

Swoją drogą chciałem napisać o praktycznych aspektach pozyskania cen czynników produkcji, ale z uwagi na odcięcie od Internetu na prawie 48 godzin temat ten zostanie poruszony w następnym artykule.