Jednym z ciekawszych, a bliskich nam krajów Europy jest Rumunia, z którą nawet do 1939 roku mieliśmy kawałek wspólnej granicy, ze sławnym mostem w Zaleszczykach. Dziś też nie jest nam do siebie daleko, zaledwie niecałe 700 km z Warszawy do granicy rumuńskiej koło Satu Mare i to w dodatku trochę na około, bo przez Węgry w celu uniknięcia kontaktów z ukraińską strażą graniczną.
Szybko rozwijający się kraj, z gościnnymi, zaradnymi ludźmi, pogodą zwykle lepszą niż u nas i cenami również lepszymi, czyli niższymi.
I kilka krain wartych zwiedzenia, jak słynna „kraina łagodności”, czyli południowa Bukowina z malowanymi monastyrami (niektóre wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego) czy równie szeroko znany „wesoły cmentarz” w Sapancie[1].
Albo Transylwania (zwana również Siedmiogrodem), rozsławiona przez jej „znamienitego” (w sumie jednorazowo wbić na pal ok. 24 tysięcy tureckich jeńców w Targoviste w 1462 roku, to nie byle co) średniowiecznego władcę Vlada Palownika, bardziej znanego jako filmowy Dracula, której związki z Polską były w przeszłości bardzo ścisłe, jeśli przypomnimy sobie siedmiogrodzkiego księcia Stefana Batorego.
W 1965 roku I sekretarzem Rumuńskiej Partii Robotniczej został Nicolae Ceausescu. Ten zdolny (do wszystkiego) polityk szybko doprowadził do zmiany nazwy partii na Rumuńską Partię Komunistyczną, zostając jej sekretarzem generalnym. Dwa lata później został równolegle przewodniczącym Rady Państwa, a od 1974 roku prezydentem Socjalistycznej Republiki Rumunii, bo taką właśnie nazwę wymyślił i przeforsował w międzyczasie dla swojego kraju.
Trudno powiedzieć skąd w tym szczupłym, niewielkiego wzrostu człowieku drzemała aż taka energia, ale na pewno grała rolę chęć dorównania żonie Elenie, wicepremierowi rumuńskiego rządu i jednocześnie światowej klasy naukowcowi, specjalizującemu się w chemii polimerów, doktora honoris causa wielu zagranicznych uczelni, na co zapracowano zbiorowym wysiłkiem kilku rumuńskich instytutów naukowych.
Mimo tych zaszczytów, które niejednemu z nas zawróciłyby w głowie, tow. Ceausescu, fot. 1 pozostał skromnym, szczerym komunistą, rezygnując, w trakcie oficjalnych ceremonii (być może dla przyśpieszenia ich tempa), z wymieniania wszystkich piastowanych funkcji i stanowisk i kontentując się prostymi tytułami Wodza – „Conducător” i Geniusza Karpat – „Geniul din Carpaţi”.
Nigdy też nadmiernie nie forsował kandydatury swojej żony do Nagrody Nobla, zapewne chcąc oszczędzić małżonce związanych z tym stresów, bo jak wiemy wybory szwedzkiej Akademii Nauk nie zawsze są sprawiedliwe.
Zawsze też demonstrował silną osobowość i niezależność, przejawiającą się m.in. w prowadzeniu polityki dystansującej się od Związku Radzieckiego, rezygnacji z zaciągania zagranicznych kredytów, czy odmowy wzięcia udziału w braterskiej pomocy dla Czechosłowacji w roku 1968, jaką zaofiarowały i zrealizowały pozostałe kraje socjalistyczne.
Prawdziwą pasją Wodza było jednak działanie dla dobra swojego kraju.

 

fot. 1. Tow. Nicolae Ceausescu

 

Już w 1966 zapoczątkował on długofalowy program populacyjnego rozwoju państwa, wprowadzając zakaz aborcji (trochę jednak nie do końca konsekwentnie, bo jednak kobieta w ciąży po ukończeniu 45 roku życia albo mająca już 5 dzieci, miała szansę uzyskać zgodę administracyjną na zabieg) i dochodzący do 20% dochodu podatek za bezdzietność (i tu pryncypialnie, po proletariacku - jak ktoś nie może mieć dzieci ze względu na uwarunkowania medyczne, to jest to jego wina i podatek należy jednak zapłacić) oraz wycofując z obrotu środki antykoncepcyjne (polscy turyści usiłowali tu pomagać, sprzedając na czarnym rynku przemycony Biseptol). Znacznie utrudniono też procedury rozwodowe, co łącznie doprowadziło do zwiększenia się liczby ludności, w tym także, i to głównie, dzieci żebrzących na ulicach rumuńskich miast (bo to jeszcze nie te czasy, żeby, ot tak sobie, można było wyjechać żebrać za granicę).
Mocny akcent kładziono także na modernizację przemysłu, głównie ciężkiego, choć bez zagranicznych zachodnich kredytów czy bezinteresownej pomocy towarzyszy radzieckich, nie było to zadaniem łatwym. Parę dużych, sztandarowych realizacji zakończyło się jednak pełnym sukcesem. Przykładem może być ogromny, wielobranżowy kombinat w Hunedoarze, powstały przy udziale m.in. polskich projektantów i chińskich dostaw maszyn, który zlokalizowany naprzeciw ponurego zamku, pamiątki z czasów węgierskiego panowania w Siedmiogrodzie, wniósł, lasem dymiących kominów, ożywczy powiew nowoczesności w ten tak posępny, fot. 2, średniowieczny pejzaż.

„Geniusz Karpat” nie zaniedbywał także spraw infrastruktury. Choć samochodami osobowymi dysponowali w większości funkcjonariusze państwowi, w tym skutecznie pilnująca porządku (surowa, ale mniej jednak okrutna od Vlada P., tajna policja Securitate), warto było zadbać o sieć drogową kraju. Tak też w umyśle troskliwego przywódcy powstała idea budowy szosy Transfogaraskiej[2].

 

fot. 2. XIV -wieczny zamek w Hunedoarze, siedziba węgierskich okupantów
Jana Hunyady’ego i jego syna, Macieja Korwina

 

Rumunia jest bowiem krajem górzystym, a znaczna część jej terytorium to południowe Karpaty. Pasmo Gór Fogaraskich (Muntii Fagarasului) to naturalny rezerwuar ogromnych zasobów drewna z porastających góry drzew, idealne miejsce także na nowoczesny ośrodek sportów zimowych. Trudno jednak wyobrazić sobie, że dla dotarcia do recepcji ośrodka potrzebny ma być kilkudniowy trekking, tak więc wniosek jest oczywisty - zbudujmy drogę przez góry. Mają Rosjanie odwrócony bieg syberyjskich rzek, Egipcjanie zaporę w Asuanie, w Polsce zaczną myśleć o Hucie Katowice, naród rumuński też powinien pokazać swój techniczny potencjał. I nie będziemy budowali jakiejś tam drogi leśnej dla zwózki drewna, ale regularną szosę o dwóch pasmach ruchu, w pełni dostępnej dla produkowanych na licencji Renaulta samochodów Dacia.
Zaszczytu budowy nowej górskiej drogi dostąpiła rumuńska armia. Po zaledwie 5 latach budowy, zużyciu 6 tysięcy ton dynamitu i 20 pogrzebach żołnierzy zmarłych w wyniku rozmaitych wypadków, w 1974 roku 108-kilometrowa droga była gotowa. Z tym, że tłuczniowa, bo dopiero w 1980 roku pokryto ją asfaltem.
I do dziś droga ta jest jedną z liczących się atrakcji turystycznych Rumunii (obok jeszcze bardziej ekstremalnej Transalpiny), podróż nią dostarcza niesamowitych wrażeń, z tym, że jedynie w lecie, bo od połowy września do połowy czerwca, ze względu na warunki atmosferyczne (śnieg i gęsta jak mleko mgła potrafią pojawić się i w lecie), jej najwyższe partie są zamykane dla ruchu. Ustawione na wjeździe znaki drogowe informują także o zakazie jazdy nocą, co jak się przekonałem, nie jest zbyt rygorystycznie przestrzegane.
Wszystko zaczyna się dość niewinnie, skrętem na południe z E68, parę kilometrów na zachód od Porumbacu, fot. 3, bo przecież, jak doświadczenie przeciętnego kierowcy wskazuje, za którymś kolejnym zakrętem pojawić powinna się przełęcz, albo tunel wyprowadzający na drugą stronę góry i po kłopocie.
Nic z tego, owszem tunele się zdarzają, z najdłuższym, wręcz niesamowitym, jak ze scenografii ciemnych korytarzy statku kosmicznego z filmu „Obcy- 8 pasażer Nostromo”, koło Balea Lac, ale nowe góry ciągle wyrastają przed maską.

 

fot. 3. Zakręt za zakrętem, a przed maską naszej Hondy coraz wyższe góry

 

Jednak, ponieważ asfalt jest równy, a współczesne samochody mają wspomaganie kierownicy, po kilkudziesięciu minutach można z punktu widokowego spojrzeć już do tyłu, fot. 4. Wygląda nieźle, natomiast nasuwająca się logicznie hipoteza, że właściwie najgorsze (i oczywiście najciekawsze) już za nami, nie jest do końca prawdziwa.

 

fot. 4. Pierwsze spojrzenie wstecz z okolic Balea Lac

 

Kolejnych prawie 50 km pokonuje się błyskawicznie, w ciągu ok. półtorej godziny, a jazda polega na bezustannym kręceniu kierownicą. Powoli zmienia się roślinność, coraz więcej drzew iglastych, wreszcie przebłyskuje między nimi tafla sztucznego, blisko 900-hektarowego jeziora Vidraru. Powstało ono przez spiętrzenie tamą małego w sumie, górskiego potoku Arges i nieco przypomina nasz bieszczadzki Zalew Soliński.
Jeszcze kolejnych ze 20 km równie krętą drogą wzdłuż brzegu jeziora i powoli zapada zmierzch, pora na nocleg. Pierwszy hotel, elegancja na poziomie 4 gwiazdek, z ceną bardziej polską niż rumuńską, czyli ok. 70 euro za dwójkę.
Jedziemy dalej, bo nie udało się przekonać żony, że to w sumie nie jest tak wiele. I właściwie na dobre wyszło, bo tuż przed zaporą jest następny, może nieco skromniejszy, fot. 5, ale za niecałe 50 euro i, co najważniejsze, z restauracją na pomoście wchodzącym na cypel jeziora. Zimny „Ursus” i „Ciuć” (dwa najlepsze rumuńskie piwa) do ryby z grilla smakują fantastycznie. I przyjemne, po kilku dniach skwaru, autentyczne tchnienie górskiego chłodu. Plus bajeczny widok z balkonu hotelowego pokoju, fot. 6.

 

fot. 5. Trzygwiazdkowy „Posada Vidraru” na 62 km DN7C Transfagarasan…

 

fot. 6. … i krystaliczne, zimne jezioro Vidraru

 

Następny dzień zaczyna się od odległej o kilometr imponującej zapory, ósmej pod względem wielkości w Europie i dwudziestej na świecie, fot. 7, zbudowanej jeszcze przed pomysłem z budową szosy, w latach 1960÷65, a więc w większości za rządów poprzednika naszego bohatera, którym był Gheorghe Gheorghiu-Dej. Na jej 166 m wysokości i 307 metrów długości „poszło” blisko milion metrów sześciennych betonu, ekwiwalentem jest natomiast 400 GWh energii produkowanej przez umieszczoną w niej elektrownię.
Oczywiście wstęgę na inauguracji działania elektrowni przeciął już sekretarz Nicolae.

Za zaporą potok Arges wraca do swoich normalnych rozmiarów, fot. 8, a szosa wchodzi w kolejny tunel, nieco krótszy od przejechanego wczoraj. Nie należy też w nim zbyt się rozpędzać, bo zaraz przy południowym wylocie warto się zatrzymać i spróbować kolejnego survivalu.

 

fot. 7. Zapora o świcie

 

fot. 8. Krajobraz za zaporą i droga techniczna dla jej obsługi, powstała jeszcze przed szosą Transfogaraską

 

Atrakcją tego miejsca, dość łatwo dostępną, bo tylko 1480 stopni pod górę i parę lei za wstęp, jest zamek Poenari, fot. 9. W nim właśnie, a nie w reklamowanym w przewodnikach zamku Bran k. Braszowa, należy upatrywać prawdziwej siedziby krwawego protoplasty „Geniusza Karpat”. Losy tych dwóch ludzi wykazywać będą w znacznym stopniu pewne analogie, a budowa drogi przez tow. Nicolae obok zamku hospodara Vlada jest dopiero początkiem tego splatania się.
Zamek Poenari został założony na początku XIII wieku przez pierwszych władców Wołoszczyzny. W wieku XIV był główną twierdzą dynastii besarabskiej, a w XV jego walory dostrzegł Vlad Palownik, często w nim przebywając i modernizując w trudną do zdobycia, schowaną w lasach fortecę. Dla miłośnika rozrywek polegających na najbardziej ulubionym wbijaniu ludzi na pal, ale także paleniu żywcem, topieniu we wrzącej smole, obcinaniu członków, patroszeniu czy grzebaniu żywcem, wyłupianiu oczu i wyrywaniu paznokci, wieszaniu na haku, przybijaniu dzieci gwoździami do karmiących matek, itd., potrzeba posiadania bezpiecznego schronienia była w pełni zrozumiała.
Nie pomogła mu ona jednak za wiele w trakcie oblężenia zamku przez Turków, kiedy musiał się salwować ucieczką tajnymi tunelami, zostawiając żonę, która po rejteradzie męża, widząc beznadziejność położenia, wybrała samobójstwo.
Twierdzę opuszczono w pierwszej połowie XVI wieku; w XVII popadła ona w ruinę; a w roku 1888 obsunięcie się ziemi zburzyło część zamku, która zsunęła się do rzeki. Obecnie jest ona starannie zrekonstruowana, a cały zamek, jak wspomniano, dostępny dla turystów.

 

fot. 9. Imponujące fortyfikacje zamku Poenari

 

Za zamkiem szosa nadal wspina się w górę, osiągając na ostatniej przełęczy wysokość ponad 2.000 m n.p.m. (wyobraźmy sobie w tym momencie dobrej jakości, szeroką drogę poprowadzoną nad wierzchołkiem Kasprowego Wierchu - prawda, że takie porównanie robi wrażenie).
Zjazd w dół, w trakcie którego zaczynają pojawiać się już coraz liczniej ludzkie siedziby nie jest już tak ekscytujący, a w końcu miasteczko Curtea de Arges, oznacza koniec przygody z szosą Transfogaraską.

Na zakończenie może warto wspomnieć jakie były dalsze losy naszych bohaterów, którzy zrealizowali swoje, opisane wyżej inwestycje?
Otóż okazały się dość podobne.
Vlad Palownik zakończył burzliwe życie w wieku zaledwie 45 lat, w roku 1476, skrytobójczo zamordowany przez własnych bojarów, o dziwo, po kolejnej wygranej przez siebie bitwie z Turkami (wg innych wersji zginał przypadkiem, niechcący zabity w potyczce przez jednego z żołnierzy swojej ochrony). Zwłokom odcięto głowę i po zakonserwowaniu w miodzie, wysłano jako prezent do Stambułu.

Nicolae Ceausescu też nie umarł w łóżku.
Wszyscy pewnie pamiętamy opisywaną w podręcznikach historii Wiosnę Ludów z 1848 roku. Po 141 latach, tym razem jesienią, doczekaliśmy się w Europie swoistej powtórki. Nie ominęła ona także Rumunii, a jej istotny akt rozegrał się w grudniu 1989 roku w Bukareszcie.
Zapoczątkowany został jednak nieco wcześniej na zachodzie kraju, w Timisoarze, gdzie w sumie poszło o drobiazg, o jakiegoś kontrowersyjnego węgierskiego pastora, coś jakby sprawa księdza Lemańskiego. Oczywiście natychmiast, tak jak u nas w 1968 roku, do demonstracji przyłączył się element skrajnie warcholski (czyli studenci), a potem także górnicy, jest to bowiem niewdzięczny teren górniczy, który nie potrafił docenić wysiłków władzy, dbającej o sprawiedliwy podział kartek na żywność, reglamentowanej energii, ogrzewania, benzyny itd. I tego, że piwo „Timisoreana” nie ustępuje, moim zdaniem, „Ursusowi” i „Ciuciowi”, a już na pewno lepsze jest od „Ciuciasa” (co po polsku znaczy „Jeleń”).
Na pozór wyglądało, że nie ma powodów do niepokoju, a jednocześnie trudno było odwołać wizytę przyjaźni w Teheranie, gdzie gościnny gospodarz, ajatollah Chomeini, mógł to potraktować jako jawny afront. Udał się więc bohater naszej opowieści do Iranu, a gwardyjskie oddziały tajnej policji Securitate udały się do Timisoary. Nad całością akcji miał czuwać zaufany człowiek, wicepremier rumuńskiego rządu, czyli małżonka Elena.
I tu po raz kolejny zabrakło stanowczości, tak charakterystycznej dla poprzednika. Zamiast wzniesienia lasu pali z nabitymi ludźmi, gwardia trochę postrzelała (ale liczba zabitych mieszkańców raczej nie przekroczyła tysiąca), trochę ludzi rozjechano czołgami (ale mniej niż na pekińskim placu Tian-an-Men, gdzie pół roku wcześniej, w nocy z 3 na 4 czerwca, Ludowa 27 Armia, w której mało kto mówił używanym w Pekinie dialektem kantońskim, sprasowała gąsienicami ok. 2.000 osób). Demonstracje nie udało się wiec stłumić, a jacyś miejscowi, oszalali watażkowie ogłosili Timisoarę „pierwszym wolnym miastem Rumunii”.
Co robić?, przecież idą Święta, przydałoby się spędzić je w spokoju, z rodziną - żoną, córką, dwoma synami, w tym - ulubionym Nicu, notorycznym pijakiem i gwałcicielem, a nie nadsłuchiwać wrednej, kłamliwej informacji Głosu Ameryki, BBC czy RWE, jawnie wrogich socjalistycznej Rumunii.
Zwołano zatem spontanicznie, (no może trochę Securitate pałkami pomogło) masowy wiec poparcia dla prawowitych, demokratycznie wybranych władz kraju. Na centralnym placu Bukaresztu, przed skromnie wyglądającym Domem Ludu (rum. Casa Poporului), fot. 10. Pałacu, który kilka lat wcześniej swoje powstanie również zawdzięczał „Geniuszowi Karpat”, bo ten prawdziwy ojciec narodu nie tylko odżałował i zburzył całe kwartały zabytkowej zabudowy śródmieścia Bukaresztu, ale i nie wahał się wydać na budowę milionów dolarów, które na pewno można było racjonalniej zagospodarować, np. deponując je na kontach własnej rodziny w szwajcarskich bankach.

 

fot. 10. Dom Ludowy (rum. Casa Poporului) obecnie zwany Pałacem Parlamentu (rum. Palatul Parlamentului) − aktualnie jeden z największych budynków na świecie[3]

(© Źródło: Wikipedia, autorzy, licencja CC-BY-SA 3.0 Deed)

 

I znowu wyszło coś nie tak. Płomienne przemówienie Wodza, za którego plecami stała, dodając otuchy, pani wicepremier, w miejsce spodziewanego aplauzu, spotkało się z gwizdami. Co prawda dzielne Securitate do północy czyściło ulice z niezadowolonego motłochu, ale od 22 grudnia rano fala rebelii w niepojęty sposób rozlała się na wszystkie miasta Rumunii. Nieszczęścia chodzą zresztą parami, bo w nocy niespodziewanie umarł też naczelny dowódca armii, piastujący funkcję, której (pewnie przez przeoczenie) tow. Ceausescu do tej pory nie przejął.
Oczywiście to karygodne niedopatrzenie zostało natychmiast naprawione; już parę godzin później dyktator mianował się naczelnym dowódcą armii, ale nakładające się kolejne błędy musiały się zemścić. Zbuntowana tłuszcza zaczęła szturm budynku KC, gdzie wódz wygłaszał właśnie kolejne płomienne przemówienie i trzeba było salwować się ucieczką. Dobrze, że na podorędziu był helikopter (jeden z trzech, którymi, oprócz 9 samolotów - w tym jeden Boeing i dwa IŁ-62, oraz 3 pociągów specjalnych, dysponował), co uchroniło od konieczności czołgania się podziemnymi korytarzami, tak jak musiał to robić Vlad Palownik uciekając z zamku Poenari, i pozostawiania towarzyszki żony na zatracenie.
Ale wojsko nakazało swojemu najwyższemu dowódcy przymusowe lądowanie k. Targoviste. A policja, pewnie jacyś prymitywni stójkowi, szybko aresztowali uciekających dalej pieszo Nicolae i Elenę oraz paru towarzyszących im notabli i oddali w ręce wojskowych.
Nie wiadomo czy Wigilia upłynęła złapanym przy choince i rozpakowywaniu prezentów, natomiast prezentem Bożonarodzeniowym od narodu okazał się pośpiesznie zwołany sąd wojskowy w Targoviste, w tym samym mieście, gdzie 527 lat wcześniej ustawiono te 24 tysiące pali dla nanizania na nie tureckich jeńców. Po wnikliwej rozprawie, trwającej prawie całą godzinę, skazał on małżonków Ceausescu na karę śmierci za, m.in., ludobójstwo.
Czyli tak jak w przypadku Vlada Palownika – śmierć z ręki swoich.
Wyrok wykonano niemal natychmiast, na miejscu, w Targoviste. Na temat samego przebiegu egzekucji relacje są sprzeczne, bo choć telewizja rumuńska, a w ślad za nią telewizje połowy świata, wyemitowały reportaż z tej ponurej ceremonii już tego samego dnia, to sam moment strzelania przez pluton egzekucyjny nie został uchwycony. Podobno dlatego, że zaczęto, pewnie z przejęcia chwilą, strzelać zbyt wcześnie i operatorzy kamer, ratując życie własne porzucili sprzęt i uciekli, co jednoznacznie wskazuje, iż generał Stănculescu, odpowiedzialny za całą akcję, nie stanął do końca na wysokości zadania. I nie tylko on jeden, bo dopiero 27 grudnia zauważono, że nie ma dekretu powołującego sądowy trybunał, co jednak szybko nadrobiono.
Jedno jest jednak pewne. Było to rozstrzelanie, a nie wbicie na pal, co pokazuje postęp w ucywilizowywaniu się kraju, jaki nastąpił w ciągu 500 lat od czasów powolnej egzekucji jeńców tureckich. Co więcej, tuż przed rozstrzelaniem obu ofiarom zmierzono ciśnienie krwi. Nie bardzo wiadomo po co, bowiem w rumuńskim prawie karnym nie ma przepisu, że np. zdenerwowanego lub cierpiącego na nadciśnienie więźnia nie można rozstrzelać, ale zawsze jest to pewna oznaka humanitaryzmu. Niestety wyników tego badania żadna stacja telewizyjna nie podała.
Nie odcięto też głów skazańców i nie posłano, zatopionych w miodzie, do Stambułu. Może dlatego, że w pałacu Topkapi nie było już sułtana, a przy miejscowym dowództwie NATO nie ma żadnego muzeum osobliwości.

Co można napisać tytułem podsumowania?

Otóż boję się, że obie opisane wyżej postacie nie zostaną we wdzięcznej pamięci opinii publicznej, ani swoich rodaków, ani na świecie, a Państwo, drodzy Czytelnicy, też pewnie nie zapałaliście do nich szczególną sympatią.
I słusznie. Ale udowadnia to, że nawet ludzie z gruntu źli, mogą czasem zbudować coś, co zostaje na długie lata i służy mieszkańcom swojego kraju, a także przyciąga wydających walutę turystów.
Bo do tego dziś szybko rozwijającego się kraju uśmiechniętych, sympatycznych i zaradnych ludzi (nie mogą być niezaradni, skoro liczba rumuńskich emerytów sięga 5,3 mln, a oficjalnie zatrudnionych, pracujących na emerytury, jest tylko 4,3 mln osób), jakim jest dzisiejsza Rumunia, na pewno warto zajrzeć.

 

 

 

[1] przyp.red. – © Źródło: Wikipedia, autorzy, licencja CC-BY-SA 3.0 Deed
Wesoły Cmentarz (rum. Cimitirul Vesel) – cmentarz zlokalizowany wokół cerkwi w rumuńskiej miejscowości Săpânța, w okręgu Marmarosz, który wraz z kompleksem kilku innych cerkwi w 1999 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
O wyjątkowości cmentarza w skali Europy stanowią unikalne kolorowe, drewniane nagrobki, na których wyrzeźbione są scenki z życia pochowanych tam mieszkańców wioski, często opatrzone dowcipnymi wierszykami mówiącymi o zmarłych lub przyczynach, z powodu których rozstali się z życiem.
Cmentarz zaczął przyjmować obecny wygląd w 1935 roku, kiedy to miejscowy artysta Ioan Patraș po raz pierwszy wykonał "wesołe" epitafium. Obecnie z ponad 800 nagrobkami Cimitirul Vesel jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Rumunii.

 

[2] przyp.red. – © Źródło: Wikipedia, autorzy, licencja CC-BY-SA 3.0 Deed
Droga Transfogaraska, to najwyżej po Transalpinie położona droga Rumunii – osiąga 2034 m n.p.m. Przecina z północy na południe Góry Fogaraskie – najwyższe pasmo górskie rumuńskich Karpat, między ich dwoma najwyższymi szczytami – Moldoveanu i Negoiu. Na trasie znajduje się pięć wiaduktów, kilka mniejszych tuneli oraz liczne zakręty. W najwyższym punkcie znajduje się jezioro Bâlea i najdłuższy tunel w Rumunii (884 m) przecinający łańcuch górski.
Ze względu na liczne zakręty na drodze obowiązuje ograniczenie prędkości do 40 km/h. Tunel w najwyższym punkcie drogi jest zamknięty od października (lub listopada) do kwietnia (lub maja) z powodu śniegu i wiatrów.

 

[3] przyp.red. – © Źródło: Wikipedia, autorzy, licencja CC-BY-SA 3.0 Deed
Pałac Parlamentu nawiązuje do budynków neoklasycystycznych o eklektycznym charakterze. Łączna powierzchnia zabudowy wynosi 65 tysięcy m². Budynek podzielony jest na 3 części, każda z nich różni się przeznaczeniem. Pałac posiada około 1.100 pomieszczeń, w 440 z nich mieszczą się biura, ponadto znajduje się tu 30 wielofunkcyjnych sal (największa z nich ma 16 metrów wysokości i kubaturę 2.200 m³), 4 restauracje, 3 biblioteki, dwa parkingi podziemne, jedna sala koncertowa.
Pałac posiada 12 nadziemnych kondygnacji, pod ziemią znajduje się osiem poziomów, z których cztery wciąż nie są wdrożone do eksploatacji.
Budowla wykonana jest w całości z materiałów pochodzących z Rumunii. Podczas budowy zużyto milion metrów sześciennych marmuru pochodzącego z Transylwanii, trzy i pół tysiąca ton kryształu do skonstruowania 480 żyrandoli (największy z nich waży 2,5 tony), na sufitach zamontowano 1409 mniejszych punktów świetlnych, wykorzystano 700 tysięcy ton stali i brązu do wykonania monumentalnych drzwi i okien, do pokrycia drewnianych posadzek i parkietów zużyto 900 tysięcy m³ drewna.
W 1989 roku koszt budowy oszacowano na 1,75 miliardów USD, w roku 2006 wartość wszystkich prac wzrosła do 3 miliardów euro.