W ostatni majowy piątek, w telewizji obejrzeliśmy kolejny sukces stosowanego w zamówieniach publicznych „kryterium najniższej ceny”. Ukazano nam drogę zaopatrzoną w czarną smolistą nawierzchnię. Maj w większości swoich dni nie należał do najcieplejszych, więc „nawierzchnia lepikowa” trzymała się jakiś czas jako tako. Ale wystarczyły dwa dni upałów, a już kilkanaście samochodów ugrzęzło w czarnej mazi po osie. Szykują się więc odszkodowania. Stosowne organa zapowiedziały kontrolę. Wykonawca najpewniej oberwie po uszach, natomiast inwestor chyba nie, bo przecież wykonał przetarg zgodnie z oczekiwaniami ustawy Pzp. Bo skoro miała być realizacja za najniższą cenę, to o co wam chodzi, panowie kontrolerzy?

 

 

W internecie pojawiła się wypowiedź Prezesa Najwyższej Izby Kontroli o zauważonym przez niego pewnym niedostatku w ustawie Pzp. Pan Prezes doszedł do wniosku, że: „głównym kryterium przy rozstrzyganiu publicznych przetargów powinien być najniższy całkowity koszt inwestycji, a nie najniższa cena. Ponadto, powinno się uwzględniać m.in. koszty utrzymania inwestycji”.

Spostrzeżenie Prezesa jest zasadne, ale tylko w zakresie wydatków inwestycyjnych polegających na zakupach wyrobów gotowych jak samochody, lodówki czy nawet urządzenia techniczne dla np. oczyszczalni ścieków, wytworzone w warunkach fabrycznych. Natomiast w przypadku inwestycji polegających na zamówieniu robót budowlanych i to jako antidotum na szkody powodowane stosowaniem kryterium najniższej ceny, pomysł pana Prezesa nie znajduje moim zdaniem żadnego, sensownego uzasadnienia!

Ale dobrze, że pan Prezes zainicjował dyskusję o najniższej cenie niszczącej nasze budownictwo publiczne, demoralizującej inwestorów, doprowadzającej do ruiny polskich przedsiębiorców budowlanych i ZUS(?). Tak, tak ZUS też! Tu jednak wypada zauważyć, że oferenci, czyli przedsiębiorcy startujący w przetargach o wykonanie robót budowlanych, z uwagi na oczekiwania skierowane do nich przez inwestorów w dokumentacji przetargowej, nie mają żadnej potrzeby interesowania się całkowitymi kosztami inwestycji, ani też jej przyszłymi kosztami utrzymania. Bo przecież pytania zadane im w dokumentacji przetargowej dotyczą wyłącznie terminu i ceny, ceny roboty budowlanej którą mają wykonać i basta. W tej sytuacji, ta reszta wydatków, które w połączeniu z ceną robót generują całkowity koszt realizacji inwestycji, szanowny panie Prezesie, powinna interesować wyłącznie inwestorów publicznych, a zwłaszcza polityków manipulujących tymi nieszczęśnikami.
Tylko czy taki całkowity koszt inwestora interesuje? Raczej nie, o czym między innymi może także zaświadczyć mój felieton w BzG nr 4/2013 („Ryzyko i wyposażenie inwestycji”). Natomiast, o zgrozo, już zupełnie nie interesują tych pań i panów przyszłe koszty utrzymania projektowanych inwestycji, co ma przemożny wpływ na pogarszającą się kondycję finansową samorządów! Wystarczy wskazać na ich zadłużenia.
Inna sprawa, że postulowana przez pana Prezesa konieczność uwzględniania przez inwestorów publicznych kosztów utrzymania inwestycji powinna dotyczyć przede wszystkim polityków, i w ten sposób chronić budżety centralne i lokalne przed ich swawolnymi, czyli nieodpowiedzialnymi pomysłami budowlanymi.
Przykład? Proszę bardzo. Oto olimpiada w Zakopanem z najtrudniejszą konkurencją w postaci przejazdu samochodami lub autobusami trasy Kraków - Zakopane. Górzysta, kolarska Giro d’Italia to pryszczyk!

Wszyscy dobrze wiemy, że zamówienie publiczne na roboty budowlane polega na zakupieniu wyłącznie procesu, którego dopiero końcowym rezultatem będzie dzieło, a ponadto, często ten proces rozkłada się na dwa procesy - projektowania i budowania. Oczywiście pan Prezes miałby rację, gdyby zakup inwestycji publicznych budowlanych miał polegać na dokonaniu wyboru obiektu, który za swoje własne pieniądze wybudował jakiś prywatny inwestor i wystawił na sprzedaż. Niestety tacy prywatni inwestorzy (czytaj: szaleńcy, a może wariaci) na rynku niestety (chyba lepiej - na szczęście) nie funkcjonują.
Bo trudno sobie wyobrazić biznesmena budującego operę (Białystok), stadion piłki kopanej (pięć polskich miast), czy elektrownię nie produkującą prądu (Łódź) w nadziei, że jakaś władza samorządowa coś takiego od niego kupi. Oczywiście, to o czym wyżej, dotyczy naszych polskich warunków, gdzie nie funkcjonują związani z władzą „radzieccy oligarchowie”.

Kolejne, wyrażone przez pana Prezesa, oczekiwanie na inwestycje publiczno-prywatne, w naszym pokoleniu nie ma żadnej szansy na realizację. Przeszkodą jest wzajemna, wręcz chorobliwa podejrzliwość panująca w narodzie, której owocem było powstanie chyba z 19-tu instytucji kontrolnych.
W panującej powszechnie atmosferze podejrzliwości, trudno sobie wyobrazić ryzykanta zdolnego do przyjęcia odpowiedzialności za tego rodzaju realizację. Tym bardziej, kiedy instytucje kontrolujące z urzędami skarbowymi na czele, premiują swoich kontrolerów za wyszukanie i odnalezienie ewentualnych sprawców nadużyć. A to przy naszym skomplikowanym systemie prawnym i niekompetencji prokuratorów gwarantuje zatrzymanym w tym stanie rzeczy nieszczęśnikom długie pobyty w aresztach. Co jednak najsmutniejsze, pobyty bardzo często, i to dopiero po kilku latach, zakończone wyrokami sądowymi uniewinniającymi i mizernymi odszkodowaniami za zmarnowane lata, zdrowie i majątki!

Natomiast partnerstwo publiczno-prywatne, sprawdza się znakomicie w budownictwie sakralnym, kiedy partner prywatny, świadczący swoje udziały gotówkowe lub rzeczowe, uzyskuje gwarancję otrzymania profitów, ale dopiero w życiu przyszłym. A tego rodzaju nagrody nie jest w stanie zweryfikować, nie wspominając o opodatkowaniu, nawet najsprawniejszy urząd skarbowy.

Reasumując wszystko, o czym wyżej – z całego pakietu pomysłów pana Prezesa, można uznać jedynie za słuszny zauważony przez pana Prezesa pewien związek najwyższego kosztu z najniższą ceną. No bo wszyscy dobrze wiemy, że wybudowany za najniższą cenę (czyli tandetnie) obiekt będzie generował najwyższe koszty utrzymania. Doświadczamy już tego na niektórych inwestycjach drogowych. Chociażby na takiej jak podana na wstępie. Było uroczyste otwarcie, będzie ciche zamknięcie i remont, albo wieloletni proces przeciwko najtańszemu realizatorowi.
A przecież sam tego chciałeś, inwestorze Grzegorzu Dyndało, oczekując budowy za najniższą cenę! Ale nie czepiajmy się biednego inwestora publicznego, ubezwłasnowolnionego ustawą Pzp i niebezpieczeństwami płynącymi z faktu funkcjonowania wspomnianych wyżej 19-tu instytucji kontrolnych.

Tymczasem pan Prezes, w dalszej części swej wypowiedzi, proponuje: „utworzenie urzędu, który kontrolowałby przetargi i na bieżąco udoskonalał prawo z nimi związane”.
Litości panie Prezesie, jeszcze jeden, czyli dwudziesty urząd kontrolny?!
Chyba, że są potrzebne kolejne posadki?
Przecież wystarczy zmienić ustawę Pzp, wykluczając możliwość rozstrzygania przetargów w oparciu o najniższą cenę w inwestycjach budowlanych, jako opatrzonych immanentną skazą „indywidualnego charakteru realizacji”. Rzeczony problem opisał znany architekt zdaniem: „ustawa Pzp to idiotyzm, bo przecież każda budowa to prototyp”!

Jak rzecz naprawić? Słucham? To ja, emeryt, mam naprawiać Rzeczpospolitą? Od czego mamy rządy, Sejm i Senat, nie wspominając zajmujących przeróżne posady doradców czy ekspertów? A może Czytelnicy napiszą coś w tej sprawie.
Bo z treści listów do redakcji, i z większości artykułów w naszym kwartalnym BzG, wynika, że to kryterium tylko mnie przeszkadza.
Przejedźcie się więc, o Drodzy Czytelnicy, po „drodze z lepiku dachowego”, to po tej wycieczcie prześlecie do redakcji (i nie tylko) opis, zwłaszcza przyczyn swoich strasznych przeżyć!