I kolejny rok minął, i jak co roku nawet nie wiadomo, kiedy i dlaczego tak szybko. I kolejny kalendarz na ścianie. I kolejne postanowienia noworoczne i te prywatne, i te zawodowe. Ile z nich uda się zrealizować w tym, a ile zrealizowaliśmy w ubiegłym roku. Każdy musi odpowiedzieć sobie sam. I jak zwykle dla jednych był to rok udany, dla drugich mniej, jeszcze innych w kolejnym roku zabraknie. Nie ma co się oszukiwać, bo co prawda czujemy się wciąż młodo (tylko wnuki są już na studiach), ale brać kosztorysowa coraz bardziej się starzeje. Młodzi po studiach (po semestrze lub kilku z kosztorysowania) rzucani są na głęboką wodę i chcąc nie chcąc próbują obliczyć koszty przyszłych inwestycji. Jakież to proste: ilość razy cena, ilość razy cena, itd., suma i gotowe!!! Skąd ilość?, skąd cena? – a, to już trochę trudniejsze. I oczywiście nie zapominajmy o technologii wykonania robót - tu dopiero jest pole do popisu.

Problem (ktoś powie: nowy rok i już problem), nad którym chcę się pochylić nie dotyczy tylko młodych, ale i tych starszych, wydawałoby się doświadczonych kosztorysantów. W każdej bez wyjątku pracy doświadczenie zdobywa się godzinami poświęconymi na teorię i praktykę. Dopiero to połączenie może przynieść wymierne, pozytywne efekty. Kwestie, które poruszę, były i to nie raz omawiane na łamach BzG. Uważam jednak, że warto cały czas o nich przypominać, aż do bólu, do znudzenia, aby w końcu, kiedyś - oby jak najszybciej - kosztorysowanie nie było kwiatkiem do kożucha, czy piątym kołem u wozu, próbą udowodnienia komuś czegoś, lecz prawdziwym, realnym określeniem kosztów inwestycji budowlanej. To w końcu w oparciu o wyliczenia kosztorysowe zapadają decyzje czy realizujemy, czy nie realizujemy inwestycji. I niby my starzy kosztorysowi wyjadacze wiemy, jak poprawnie kalkulację kosztorysową sporządzić (ilość razy cena, jak powyżej), to nawet nam, powtórzę – starym wyjadaczom kosztorysowym, zdarza się wdepnąć na przysłowiową minę.

Od czego zaczniemy?
Po pierwsze: żaden malarz, płytkarz, drogowiec nie bierze ot tak sobie pędzla i farby, kleju i płytek, kostki i piasku i według własnego widzimisię maluje, układa płytki, czy kładzie chodnik. No, chyba że to jego hobby i ma czas, miejsce i pieniądze, by artystycznie się wyżyć. Nawet, gdy żona, która prosi nas o zmianę wystroju mieszkania, określa gdzie, co i jak ma wyglądać, to dopiero gdy znamy te parametry, będziemy mogli powiedzieć, czy będzie nas stać na jej pomysły, czy pobiegniemy po kredyt do banku (o odmowie wykonania raczej nie będziemy mówić). I choć żona może się znać i wiedzieć ile "to" będzie kosztować, bo widziała "takie coś" u koleżanki i ta koleżanka powiedziała... – ostateczne koszty policzymy my - mężowie kosztorysanci. Nasza żona to taki inwestor-projektant. Wie czego chce, ma wizje, ma pieniądze swoje lub od nas. Przepraszam w tym miejscu wszystkich, że na łamach profesjonalnego wydawnictwa, dla prawdziwych zawodowców piszę trochę jak dla dzieci, ale może tak należy i lepiej się utrwala. I oczywiście kłaniam się Paniom, bo często wśród Was znajdują się lepsze kosztorysantki niż wśród męskiej części "wyceniaczy". I choć nasza żona może być multimilionerką i zatrudnić zespół profesjonalistów, którzy wszystko załatwią, a nam, jako kochanemu mężowi pozwoli na ... (tu wpisujemy na co pozwala nam żona), to i tak my chcielibyśmy wiedzieć, czy zamiast wydać tyyyyyle kasy, moglibyśmy dostać w zamian jakąś kolejną męską "zabawkę". Skoro są pieniądze, to nie liczymy się z kosztami? To raczej jakaś fantazja. Każdy liczy, liczy, liczy i nawet, jeżeli na początku mówi, że ok., ok. robimy, to i tak ciężko rozstawać się ze złotówkami. Ostatecznie, gdy zakończona inwestycja cieszy nasze oko i zazdroszczą nam sąsiedzi, to i o tych wydanych, a ciężko zapracowanych złotówkach łatwiej zapomnieć.
Inwestor–projektant, w dodatku dysponujący własnymi środkami - sytuacja idealna. Nic tylko znaleźć wykonawców i gotowe...

Częściej jednak spotkamy się z sytuacją, gdy projektant ma pomysł, wizję, wymyśla, dobiera, rysuje plan inwestycji, która ma być wdrażana w życie. Szuka on wówczas inwestora, który zachwycony pomysłami tego pierwszego wprowadza wizje do realizacji finansując ją. Możemy mieć i sytuację odwrotną, gdy to inwestor, który ma swoje własne koncepcje, szuka projektanta, by ten "przelał" te pomysły do postaci "wdrożeniowej". Jakże cudownie jest, gdy te dwie jednostki znajdują wspólną nić porozumienia i zrozumienia... To już niemalże połowa sukcesu. To teoria, a praktyka?
Z pewnością duży wpływ na wzajemne działanie/współdziałanie inwestora i projektanta ma kwestia, czy inwestycja będzie realizowana ze środków prywatnych tego pierwszego, czy publicznych. W przypadku tych pierwszych możemy liczyć na pewną elastyczność finansową. W przypadku tych drugich najczęściej słyszymy, jaką kwotą dysponuje inwestor i musimy się do tej kwoty dopasować. Dopasować... Czyli projektant tak przygotuje projekt, aby można było "wyliczyć" prawidłową kwotę. Gratuluję. Tak, wiem, są projekty powtarzalne, na podstawie których w miarę szybko i dokładnie wyliczymy koszty inwestycji. Drogi, wodociągi, linie kablowe itp., typowe budownictwo mieszkaniowe, które coraz mniej jest typowe – przecież to tak łatwo, szybko i przyjemnie się policzy. A guzik prawda, zawsze powtarzam, że każda inwestycja to całkiem nowy, specyficzny organizm. Eksperymentowanie na nim może się skończyć różnie. Przekroczenia budżetu, odstąpienie od umów, zaniżanie jakości, to raczej nie są odosobnione przypadki. Dlatego każda inwestycja musi być dobrze przygotowana od strony projektowej. Ja, jak i inni kosztorysanci, co rusz obiecujemy sobie, że nie będziemy sporządzać kalkulacji w oparciu o niepełne dane. Niestety wciąż takie kalkulacje wykonujemy. Kwota, którą podamy projektantowi/ inwestorowi w oparciu o takie niepełne informacje, jest później przez nich wykorzystywana. Jaki jest hałas, gdy gotowy jest już projekt wykonawczy i na podstawie niego sporządzona wycena różni się od pierwotnej, wykonanej na podstawie np. koncepcji architektonicznej. I wielkie zdziwienie, jakżeś kosztorysancie policzył!!!
A ileż to przypadków, gdy projektantowi coś się zapomni / przypomni, albo w tzw. międzyczasie inwestor nagle coś zmienia i szybciutko, na wczoraj należy przygotować nowy kosztorys, pamiętając, że "tamta" pierwotna kwota jest nienaruszalna, bo poszła gdzieś "wyżej", zaklepano pieniądze i kwoty zmienić nie wolno. Ręce opadają, adrenalina się podnosi, ilość przekleństw wzrasta, po prostu odechciewa się takiej pracy. Na dodatek wszystko niemal za "Bóg zapłać". A któż z nas nie spotkał się z przesyłaniem projektów "na raty"? Właśnie przesyłaniem. W końcu mamy XXI wiek, króluje Internet i e-maile. Tylko, czy wszystkie e-maile dotarły, który trafił do spamu albo zginął w czeluściach cyberprzetrzeni, gdyż zawierał za duży załącznik? A przecież można i całe szczęście, że niektóre biura projektowe tak robią, zrobić wykaz e-maili, spis rysunków i pism, żądać potwierdzenia otrzymania przesyłki. Każdemu może przydarzyć się jakaś "skucha". Wiele projektów jest uzupełnianych do samego końca przed terminem oddania, dla przyspieszenia prac wysyłane są w PDF-ach, tak, że kosztorysant nie widzi ostatecznej wersji papierowej. Czy każdy z kosztorysantów posiada wśród swojego sprzętu ploter, drukarkę formatu A1 albo A2? A jeżeli tak, to czy za każdym razem drukuje świeże poprawki i sprawdza co zostało zmienione? Jeżeli jest zawodowcem, to oczywiście, że tak. Tylko ile to kosztuje czasu, nerwów i pieniędzy... a i o błąd w kosztorysie nietrudno.
Czy projektanta można za przeproszeniem sobie "wychować"? Ustalić z nim jasne reguły dotyczące przekazywanej dokumentacji? Próbować można, z moich obserwacji wynika, że ... nie za bardzo się to udaje. Zawsze znajdzie się jakieś usprawiedliwienie... Pozostaje wówczas albo podziękować za współpracę, albo nie marudzić i brnąć dalej, licząc na to, że wszystko skończy się dobrze. Rozumiem, że biura projektowe mają pełne zaufanie do kosztorysanta, który wychwyci braki w projekcie i ujmie niezbędne technologicznie pozycje i policzy je. Tylko – czy kosztorysant to projektant?, czy ma prawo liczyć, skoro nie ma czegoś w projekcie? Czy zwracając uwagę projektantowi na ewentualne braki/ błędy można, na przysłowiową gębę, w kosztorysie je wyeliminować, licząc na to, że zostaną na projekcie naniesione poprawki? Może niektórzy powiedzą, że demonizuję. Ale właśnie dlatego, w wielu przypadkach, przy braku pewności co do kompletności projektu, często kosztorysant asekuruje się, zawyżając wartość inwestycji, bądź zastrzega w uwagach do kosztorysu, że jego wartość może wzrosnąć o 10-20% po przedstawieniu projektu wykonawczego. Dobrze, że są wciąż biura projektowe / projektanci, które potrafią przygotować całą dokumentację projektową od A do Z. Praca z nimi to czysta przyjemność. Można wówczas spać spokojnie, że na etapie wykonawczym nie wystąpi jakiś nieprzewidziany element, za który wykonawca będzie chciał dodatkowej zapłaty. Wówczas, jeżeli to my kosztorysanci się pomyliliśmy, możemy niestety być obciążeni ewentualnymi kosztami. Panujące czasem trudne relacje projektant - kosztorysant, niekoniecznie wynikają ze złej woli tego pierwszego. On też pracuje pod presją czasu i inwestora, który jak dobrze zdajemy sobie sprawę rządzi i dzieli, a co za tym idzie, potrafi do ostatniej chwili pozmieniać pierwotne decyzje. Z tym, że w takim momencie powinien (!!!) on zdawać sobie sprawę, że takie posunięcia będą go kosztować finansowo i czasowo. I o ile na inwestorze prywatnym udaje się to wymóc, to w przypadku inwestora zarządzającego funduszami publicznymi możemy o dodatkowym czasie i pieniądzach praktycznie zapomnieć. Super jest, gdy inwestor, projektant, kosztorysant i wreszcie wykonawca poświęcają się do końca każdej jednej inwestycji, w której biorą udział. Tylko czy z jednej inwestycji da się wyżyć??? Stąd i my kosztorysanci nie jesteśmy "święci", często i gęsto biorąc sobie zbyt dużo zadań na głowę.

Ja tu gadu, gadu, a to dopiero było "po pierwsze" i o kosztorysowaniu praktycznie nie było mowy, ale to "pierwsze" - projekt, jest dla kosztorysanta najważniejsze; jak sobie z tym dalej radzi, co z nim robi, jak dobiera ceny, stawki kosztorysowe i narzuty, jaką stosuje technologię przekonamy się w kolejnym "Gdybym był...".