W zamierzchłych, ponurych czasach peerelu, projektowanie budowlane było zasadniczo realizowane w dużych jednostkach, będących państwowymi biurami projektowymi. Oczywiście, pewne projektowe drobiazgi powstawały także w domach autorów, dorabiających do „Fiata” najczęściej za pośrednictwem stowarzyszeń zorganizowanych pod patronatem NOT, co przysparzało środków na działalność owym stowarzyszeniom, a także miłośnikom motoryzacji. Przy okazji wyjaśniam młodzieży, że NOT to nic innego jak Naczelna Organizacja Techniczna. No bo wiele terminów, które dawniej były powszechnie rozpoznawane, trzeba młodzieży wyjaśniać.

Doświadczyłem tego usiłując dojechać samochodem z bocznych dróg do znanej mojemu pokoleniu „gierkówki”. Kiedy zapytałem o tę drogę pewną młodą parę, ujrzałem zdumione oblicza i usłyszałem zadane przez młodzieńca pytanie: a co to takiego?

 

Biura projektów były potęgą, a ich pracowników zaliczano do czołówki dobrze zarabiających. Oczywiście w relacjach dopuszczalnych w tamtych czasach.

Projekty powstawały na rysownicach nazywanych ”kulmanami”. Były to ogromne deski o formacie A0, na żeliwnych stojakach, zaopatrzone w zespół liniałów z ciężarkiem ułatwiającym przesuwanie tychże liniałów po rysownicy. Kulmany umożliwiające rysowanie linii pod różnymi kątami były zasadniczo użytkowane przez wszystkie branże budowlane z wyjątkiem architektów, którzy pragnąc (zresztą jak i dzisiaj) wyróżnienia z tej budowlanej zgrai, zamiast kulmanów używali płasko ułożonych rysownic z linią do rysowania linii poziomych (zwaną przykładnicą) poruszaną, ale tylko w górę i w dół, na sznurkach za pośrednictwem bloczków, a do rysowania linii prostopadłych używali ekierek. Niestety takie rysownice nie umożliwiały rysowania linii ukośnych, dlatego architekci w takich przypadkach byli zmuszeni do użytkowania wyłącznie przyrodzonego talentu. Ponieważ niestety nie wszyscy architekci byli jednakowo i wystarczająco utalentowani, dlatego w projektowaniu budowlanym królował kąt prosty, czego rezultaty możemy oglądać do dziś w postaci znanych blokowisk.

 

Peerelowskie najzwyklejsze biura projektów rozwijały się, dzięki czemu w czasach wczesnego Gierka zaczęły się przeistaczać w „biura studiów i projektów”. Te studia w nazwie nie tyle ukazywały możliwość pozyskiwania stosownego wykształcenia przez pracowników, ile dawały szansę ich kierownictwom do otrzymywania wyższych uposażeń. Bo chyba jest to nawet dla współczesnych zrozumiałe, że Biuro Studiów i Projektów jest zdecydowanie lepsze, a w konsekwencji ważniejsze, od zwykłego Biura Projektów. Współcześnie słowo „studia”, jest skutecznie zastępowane słowem „centrum”, o czym zaświadcza dowodnie krzywa, drewniana budka na trasie Łódź - Warszawa opatrzona szyldem „Centrum Mody”. Biura projektów te lepsze, czyli studiów, i te zwykłe, a więc jedne i drugie, były de facto kuźnią kadr projektanckich i kosztorysanckich, bo każdy absolwent akademii technicznej wyższej czy średniej, po podjęciu tamże posady siłą rzeczy odbywał praktykę pod kierunkiem starszych i doświadczonych i tak jak w każdym przyzwoitym rzemiośle podróżował od roli nędznego czeladnika do rangi majstra.

Specjalnego opisu wymaga praca kosztorysantów, których w biurach projektów nazywano kalkulatorami, a tych bardziej doświadczonych też kalkulatorami, ale starszymi. I bywało, że młodszy wiekiem, będąc lepszym kalkulatorem od starszego wiekiem, stawał się „starszym”, a ten stary dożywał emerytury jako zwykły kalkulator, czyli jak gdyby wiecznie młody.

 

Wytwarzanie kosztorysów odbywało się tak zwaną „metodą ręczną” polegającą na przepisywaniu treści katalogów kosztorysowych, przez co każdy rutynowany kalkulator, chlubił się potężnym odciskiem pomiędzy palcami wskazującym i środkowym. Zdarzało się, że przed przyjęciem do pracy w kosztorysowaniu, polecano delikwentowi pokazać rączkę. Jeden z kolegów, świetny zawodowiec, miał nawet kłopoty przy zmianie pracy, bo jako mańkut, pokazał w pośpiechu prawą, zamiast lewej ręki. Przepisywane katalogi były przez częste ich otwieranie solidnie wyświechtane, dlatego większość z nich otwierała się automatycznie na stronach najczęściej czytanych. Dzięki temu, biorąc do ręki taki samootwierający się katalog, można było bezbłędnie ustalić w jakiej technologii dane biuro projektów znajdowało największe upodobanie. Tyle że tych technologii oczywiście nie było zbyt wiele do wyboru. Zrutynowani starsi kalkulatorzy najczęściej nie brali do ręki żadnych katalogów, bo ich treści w przedziwny sposób utrwalały się im w pamięci. Kalkulatorzy byli gromadzeni w oddzielnych pomieszczeniach, nie ze względu na konieczność zachowania w tajemnicy obliczanych wartości robót, lecz z uwagi na huk, jaki się wydobywał z elektrycznych maszyn liczących marki najczęściej „Rheimetall” rodem z „enerdowa”. Ale była to dobra szkoła kosztorysowania, bo pomimo braku w uczelniach tego przedmiotu, były miejsca w których można się było kosztorysowania nauczyć. Tak, tak – od majstrów, czyli starszych od siebie.

Dziś zbliża się do swego kresu to pokolenie, w wyżej opisany sposób nauczone kosztorysowania. Co będzie dalej? I to nie tylko z kosztorysantami, bo z wyjątkiem pracowni architektonicznych zatrudniających młodych architektów, w których czeladnicy mogą terminować, niewiele na rynku pracowni konstrukcyjnych, sanitarnych, czy elektrycznych, o technologicznych, czy kosztorysowych nie wspominając.

 

W peerelowskich biurach projektów tych zwykłych i tych lepszych, cztery razy do roku miała miejsce fiesta, która niejednego doprowadziła do zawału serca. Bo cztery razy w roku była obliczana i przydzielana pracownikom tak zwana premia, najczęściej wielokrotnie przekraczająca wypłacaną co miesiąc pensję zwaną podstawową.

W dniach przydziału premii w biurach projektów najczęściej ustawała praca i można było obserwować grupki gromadzące się i szepczące po kątach. Uczestnicząc w takim zgromadzeniu, można było się dowiedzieć kto z kim, gdzie, kiedy i ile razy, albo że ta blondynka, ta skończona idiotka, wiecie dlaczego ma zawsze najwyższą premię!

Natomiast w pokojach kierowników pracowni, kierownicy zespołów ustalali któremu zespołowi ile procent się należy, a w konsekwencji pracownikom tych zespołów. Bardzo często zza zamkniętych, kierowniczych drzwi dobiegały do szepczących gromadek dzikie wrzaski, co świadczyło, że któryś z zespołów został zdaniem pozostałych przesadnie wyróżniony, a inny wprost przeciwnie.

Zdarzało się, że pod biuro projektów podjeżdżała wtedy i karetka pogotowia ratunkowego.

A po takiej naradzie kierownicy zespołów wychodzili do swoich stanowisk, by obdzielić tym co dostali, tych którzy na przydział czekają. W takich sytuacjach temperatura osiągała poziom wrzenia, a nawet lepiej. Sprytniejsi o sokolim oku, czaili się za plecami swoich kierowników, aby podejrzeć co oni tam gryzmolą, a niektórzy nawet siłą swego spojrzenia próbowali skierować rękę przydzielającego do wpisania przy swoim nazwisku jak najwyższej kwoty.

Apogeum osiągano w chwili tak zwanego „ogłoszenia wyników”. Jedni, najczęściej ci najkorzystniej wyróżnieni, udawali że to ich nic nie obchodzi, że nic się nie stało. Ci gorzej reagowali różnie, bo w zależności od wrodzonego temperamentu.

Pamiętam, jak pewien architekt zbladłszy wrzasnął na całą pracownię:

„ludzieeee, wyrolowali mnie”.

Ale dobry Bóg przydał nam ludziom pewną cechę, którą można nazwać zdolnością do przyzwyczajania się. Bo ten nieszczęsny architekt, ten wyrolowany, w kolejnym kwartale już nie wrzeszczał na całą pracownię, a rzekł cicho do swojej kreślarki:

„no niech pani popatrzy pani Grażynko, znów mnie wyrolowali”.

 

Siłą tych peerelowskich placówek projektowych (pomimo dużej ilości wad) była, pomimo że na jej brak wtedy wszyscy narzekali - KOORDYNACJA PRAC PROJEKTOWYCH!

Zajmujący się projektowaniem wiedzą jakie ma ona znaczenie. Bo tu projekt prawie skończony a elektrykowi raptem zabrakło kanaliku na przewody w gabinecie wykończonym klepką dębową, albo sanitariusz oczekuje w grubej płycie stropowej dziury na solidną rurę. Kiedyś, po odbyciu się solidnej awantury, oczekiwania elektryka i sanitariusza były zaspokojone. Bo w peerelu wszyscy byliśmy zgromadzeni w jednej pracowni, a w najgorszym przypadku w jednym gmachu.

A dziś?

Dziś sporządzałem kosztorys do projektu dla którego architektura powstawała w Warszawie, konstrukcja częściowo we Wrocławiu, a częściowo w Hiszpanii, instalacje sanitarne w Nowym Sączu, elewacje w Krakowie ....uff!

Wystarczy!!

Czy to dla koordynacji lepiej niż kiedyś, czy gorzej?

Na pewno gorzej, bo awantura na odległość to żadna awantura, zwłaszcza jak trzeba obłożyć publicznym ale ojczyźnianym słowem chociażby Hiszpana.

No, ale możliwość natychmiastowego przekazywania sobie danych mejlami, to jednak wielka korzyść, czyli chyba lepiej?!

Najpewniej jestem za stary, by opisane dwa sposoby koordynacji solidnie porównać i ocenić! Chociaż, jeśli mogę sobie tu pozwolić na wyrażenie własnej opinii, to optuję za awanturą i publicznym słowem, bo to przeciwnika uczy i rozwija.