Rozwijająca się gospodarka kraju i rosnąca zamożność społeczeństwa skłania do inwestowania. Tendencja ta jest ze wszech miar korzystna pod warunkiem jednak rozsądnego gospodarowania źródłami finansowania. W większości krajów podstawowym źródłem finansowania inwestycji są kredyty hipoteczne, a w naszym kraju kredytobiorcy najchętniej zabiegają o kredyty walutowe.

Ekonomiczny sens kredytowania walutowego należy rozpatrywać w dwóch aspektach:

  • z punktu widzenia indywidualnego kredytobiorcy i
  • gospodarki jako całości.

 

Opłacalność korzystania z kredytu walutowego przez indywidualnego kredytobiorcę występuje w sytuacji mocnego złotego, bowiem wtedy raty są relatywnie niskie. Wprawdzie kredytobiorcy na ogół świadomi byli ryzyka kursowego, ale w praktyce uważano, że ryzyko z tego tytułu jest niewielkie. Tak było do czasu, a ściślej do wystąpienia światowego kryzysu, który nie oszczędził też Polski. Skutki kryzysu okazały się dotkliwe dla rynku finansowego, a w szczególności bankowego, co oczywiście odbiło się na pozycji złotówki, a w konsekwencji uderzyło w kredytobiorców. Kredyty walutowe nie tylko przestały być opłacalne, ale wprost przeciwnie okazały się znacznie gorsze od kredytów złotówkowych.

 

 

W aspekcie gospodarki krajowej kredyty nominowane w walutach obcych mogą być nie tylko ryzykowne, ale wręcz niebezpieczne. W racjonalnej polityce kredytowej banków źródłem finansowania kredytów są oszczędności ludności zgromadzone na rachunkach bankowych. Według ekspertów granicą bezpieczną jest udział kredytów w rezerwach oszczędnościowych rzędu 80%. Gdy granica ta jest przekraczana, rośnie ryzyko niewypłacalności, zwłaszcza gdy kryzys dotyka kredytobiorców, którzy przestają spłacać zaciągnięte pożyczki. Jeśli kwota kredytów przekroczy 100% rezerw banku, jest on zmuszony do zaciągania kredytu na międzynarodowym rynku finansowym, a w warunkach niestabilności finansowej cena tego kredytu jest bardzo wysoka. W krańcowym przypadku pozyskanie kredytu na międzynarodowym rynku staje się niemożliwe. Zjawisko takie obserwowaliśmy w czasie ostatniego kryzysu. Brak płynności finansowej jest dla banków zabójczy i musi spowodować całkowite zahamowanie i blokadę rynku kredytowego, przy czym w przypadku kredytów walutowych zjawisko to jest szczególnie groźne.

A oto kilka liczb.
Przed wybuchem światowego kryzysu struktura bilansu polskiego systemu bankowego podlegała szybkim, ale niekorzystnym zmianom. W 2006 roku kwota kredytów stanowiła około 80% wartości depozytów bankowych. W roku następnym sięgała 95% depozytów, a już w 2008 roku przekroczyła tę wartość o 8%.

Gdyby ta szkodliwa tendencja nadal się utrzymywała, zapewne Polska doznałaby załamania gospodarczego podobnie jak to miało miejsce w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Groźba wynikała także z konieczności pokrywania deficytu bankowego z dużym udziałem w tym bilansie kredytów walutowych.
Niezależnie od tego im większy jest udział kredytów walutowych, tym trudniej jest bankowi centralnemu prowadzić politykę wpływania stopami procentowymi na tempo i skalę akcji kredytowej banków.

Niektóre kraje środkowo-europejskie na „własnej skórze” doświadczyły fatalnych skutków zbyt szerokiego udzielania kredytów walutowych i już w 2009 r. Austria wprowadziła ostre przepisy w tej dziedzinie, chociaż udział kredytów walutowych w łącznej kwocie kredytów udzielanych gospodarstwom domowych wynosił nie więcej niż 30%. Znacznie gorzej gospodarowały Węgry, gdzie w 2004 r. cały wzrost kredytów dla gospodarstw domowych przypadał na kredyty walutowe. Skutki takiego postępowania doprowadziły do sytuacji, że centralny bank tego kraju całkowicie utracił możliwość wpływania stopami procentowymi na kredytowanie gospodarki.

Niebezpieczeństwo utraty kontroli nad bilansem, a zwłaszcza szafowanie kredytami walutowymi, dostrzeżone zostało w naszym kraju przez Komisję Nadzoru Finansowego, która przygotowała projekt przepisów ograniczający do 50% udział kredytów walutowych w łącznej kwocie kredytów hipotecznych. Regulacje te mają na celu niedopuszczenie do nadmiernego wzrostu udziału tych kredytów, który w 2009 r. przeciętnie w kraju sięgał 65% portfela kredytów mieszkaniowych, a w niektórych bankach zbliżał się do 100%.

Trzeba pamiętać, że kredyty walutowe finansowane są przez banki poprzez zaciąganie pożyczek za granicą, a w interesie państwa jest aby pożyczki te kierowane były przede wszystkim na inwestycje produkcyjne i modernizacyjne, a w mniejszym stopniu na budownictwo mieszkaniowe realizowane przez indywidualnych kredytobiorców.
Nie oznacza to intencji ograniczania przez państwo budownictwa finansowanego z kredytów hipotecznych, ale niepohamowany boom kredytów nominowanych w walutach zagranicznych byłby dużym zagrożeniem zepchnięcia gospodarki ze ścieżki zrównoważonego wzrostu.

Jak oceniają eksperci, proponowany przez Komisję Nadzoru Finansowego limit udziału kredytów walutowych w łącznej kwocie udzielanych kredytów nie powinien być rozwiązaniem „na zawsze”. Podkreśla się, że dalekosiężnym celem powinno być nie tyle sukcesywne obniżanie tego udziału w portfelu kredytów, ile ich udziału w kwocie PKB.
Słuszna, jak się wydaje, koncepcja KNF może jednak spotkać się ze sprzeciwem inwestorów (zwłaszcza budownictwa mieszkaniowego), czemu trudno się dziwić w sytuacji nieustannego głodu mieszkaniowego oraz w obliczu rysującego się wzmocnienia polskiej waluty. Warto zauważyć, że kredyty walutowe, to prawie wyłącznie kredyty hipoteczne, a więc takie, które trafiają do sektora budownictwa o relatywnie niskiej wydajności. W okresie boomu budowlanego następuje w tym sektorze presja płacowa, co w połączeniu z niską wydajnością prowadzi do wzrostu kosztów procesu budowlanego i utratę konkurencji na rynku.

Kontrowersje wobec kredytów walutowych wymagają więc starannego rozważenia i rzeczowej debaty, bowiem problem istnieje i byłoby błędem nie dostrzegać ryzyka, które niekontrolowane może wyrządzić gospodarce duże szkody.