Każdego roku Główny Urząd Statystyczny publikuje dane o wypadkach przy pracy. Pierwsze, co zrobiłem dostawszy nowe opracowanie GUS, to szybko zerknąłem na liczbę wypadków śmiertelnych. Informacja dla mnie istotna, wszak w pewien sposób jest pochodną jakości i wyników pracy wielu podobnych mi osób zajmujących się bezpieczeństwem pracowników. Odetchnąłem z ulgą – mniejsza niż w zeszłym roku, to dobrze. Jednak dalsze zgłębianie danych statystycznych przyniosło już mniej okazji do zadowolenia. Dziesięcioprocentowy wzrost wypadków o charakterze ciężkim oraz wzrastający udział kobiet wśród osób poszkodowanych nie wygląda optymistycznie. Zwiększyła się również liczba ogółem wszystkich wypadków – o 3,2% w odniesieniu do roku 2010, i nawet gdyby ten wzrost tłumaczyć równoczesnym zwiększeniem się do ponad 16 milionów liczby osób pracujących na terenie naszego kraju, to wynika z tego, że nasza praca wystarcza jedynie na utrzymanie pewnego poziomu wypadkowości w przeliczeniu na liczbę zatrudnionych, natomiast nie udaje nam się realnie obniżyć liczby wypadków. Być może te trzy procent wygląda na niewiele, ale w liczbach bezwzględnych to taka mała wiejska gmina – ponad trzy tysiące osób.

Dane o wypadkach przy pracy GUS uzyskuje ze sporządzonych statystycznych kart wypadku. W tej liczbie zawarte są zarówno wypadki pracowników, jak również innych osób pracujących najemnie – zleceniobiorców, wykonawców dzieła, pracowników sezonowych, agentów, a także prowadzących działalność gospodarczą lub wykonujących wolne zawody. Statystyczne zarejestrowanie urazu, niezależnie od tego czy została wykazana w jego następstwie niezdolność do pracy, GUS odnotowuje jako jeden wypadek. Zaznaczyć tu należy, że wszelkie dane opierają się tylko i wyłącznie na zdarzeniach zgłoszonych. Statystyki GUS nie uwzględniają sytuacji, w których poszkodowani z różnych względów nie informowali o wypadku, bądź to z uwagi na nieznaczny uraz, bądź ze względu na pracę w szarej strefie – zgłoszenie takie mogłoby się wiązać z wszczęciem postępowania karnego wobec poszkodowanego lub jego pracodawcy.

W całym kraju w roku 2011 ujawniono łącznie ponad 97 tysięcy wypadków przy pracy. Niewątpliwie w liczbach bezwzględnych jest to wzrost w porównaniu do roku 2010, jednak w odniesieniu do kilku poprzednich lat można mówić o lekkiej tendencji spadkowej. Nie są to wszakże duże fluktuacje. Porównanie liczby zdarzeń wypadkowych w poszczególnych latach do liczby zatrudnionych w tym czasie wskazuje, że średnio na 1000 pracujących wypadkom ulega przeciętnie 6 osób rocznie. Jak widać, nie można wzrostu liczby wypadków utożsamiać z pogorszeniem warunków pracy; są one raczej konsekwencją sytuacji gospodarczej i związanego z nią wzrostu stanu legalnego zatrudnienia.

Z danych GUS wynika, że w liczbach bezwzględnych najwięcej wypadków miało miejsce w firmach zajmujących się przetwórstwem przemysłowym. Grupa ta zawiera w sobie bardzo wiele różnych dziedzin działalności – począwszy od produkcji spożywczej, a skończywszy na odlewnictwie metali – nie można więc traktować jej jednorodnie w porównaniu z innymi działami gospodarki. Niestety, w zestawieniach branża budowlana zajmuje odpowiednio drugie miejsce w ogólnej liczbie wypadków zaraz po „handlu hurtowym i detalicznym” oraz niekwestionowane pierwsze miejsce w zakresie wypadków śmiertelnych i ciężkich – co czwarta śmierć miała miejsce na budowach, co piąty tam pracujący doznał ciężkiego lub trwałego uszkodzenia ciała, często powodującego stan niezdolności do pracy w zawodzie. Biorąc pod uwagę, że w roku 2011 wszystkie odnotowane wypadki w branży budowlanej stanowią zaledwie dziesiątą część ich ogólnej liczby, suma zdarzeń kończących się śmiercią pracownika lub poważnym uszkodzeniem ciała jest naprawdę znacząca.

O poważnych skutkach wypadków w budownictwie świadczą również dane dotyczące liczby dni zwolnień lekarskich wystawianych w związku z tymi zdarzeniami.

Znaczny odsetek wypadków ciężkich i śmiertelnych w budownictwie wynika przede wszystkim z warunków środowiska pracy. Praca wysoko ponad gruntem, na rusztowaniach, pomostach, transport ładunków pomiędzy poziomami to ciągłe zagrożenia ze strony grawitacji. Dlatego też nie dziwi fakt, że co czwarty wypadek na budowach ma właśnie związek z uderzeniami przez spadające przedmioty i upadkami pracujących z wysokości. Przeraża natomiast, że przyczyną grubo ponad połowy takich zdarzeń jest nie aspekt techniczny, ale nieprawidłowe zachowanie pracownika (nagminne lekceważenie przyjętych na budowach zasad, ignorowanie znaków i stref niebezpiecznych, niestosowanie środków ochrony indywidualnej, bezmyślność i niefrasobliwość). Do pracujących jakby nie dociera, że spadający z kilkunastu metrów człowiek ma naprawdę małe szanse na zachowanie życia; że lecący z wysokiego rusztowania kilkukilogramowy element potrafi rozbić każdy, nawet najlepszy kask, wbijając przy okazji głowę pracownika głęboko między jego ramiona. A przecież to nie wszystkie zagrożenia – pozostaje obsługa wielu rodzajów narzędzi uznawanych za szczególnie niebezpieczne. Kontakt z ostrymi krawędziami urządzeń, elementami maszyn, zmiażdżenia i przygniecenia były przyczyną urazu w co trzeciej badanej sytuacji. Szczęśliwie, systematycznie zmniejsza się odsetek wypadków związanych z porażeniami prądem elektrycznym. Coraz lepsza i tańsza instalacja, zwłaszcza elementy połączeń, oraz zabezpieczenia przeciwporażeniowe dają widoczne efekty.

Od wielu lat ze sprawozdań GUS wynika, że wśród grup wiekowych pracowników liczba poszkodowanych wypadkami rozkłada się względnie równomiernie, za wyjątkiem nowozatrudnionych na danym stanowisku u konkretnego pracodawcy. Liczba wypadków w pierwszym roku zatrudnienia pracownika u nowego pracodawcy, stanowi prawie połowę wszystkich w budownictwie. Trzeba wziąć jednak poprawkę na panującą w branży (w naszym kraju) rotację pracowników między firmami. Ktoś może pracować na stanowisku cieśli budowlanego wiele lat, jednak po zmianie zatrudnienia, jeśli ulegnie wypadkowi w nowej firmie, statystyki wykażą go jako pracownika zatrudnionego nie dłużej niż 1 rok. Nie zmienia to jednak faktu, że u nowego pracownika, nieprzyzwyczajonego do standardów firmy i specyfiki wykonywanych przez nią robót, prawdopodobieństwo udziału w zdarzeniu wypadkowym będzie większe niż w przypadku pracowników z kilkuletnim stażem pracy u danego przedsiębiorcy.

Tam, gdzie koncentruje się trzon naszej gospodarki i gdzie zatrudnionych jest większość aktywnych zawodowo Polaków, zdarza się także najwięcej wypadków (Mazowsze, Małopolska, Śląsk). Rzecz statystycznie przewidywalna i normalna. Zestawienie bezwzględne liczb nie oddaje jednak prawdziwej mapy regionów o dużej skali zagrożeń wypadkowych. Przeliczenie liczby wypadków na 1000 zatrudnionych pokazuje realny obraz regionów, gdzie praca jest najbardziej niebezpieczna. Nieodmiennie od lat wśród takich „niebezpiecznych” króluje województwo warmińsko-mazurskie. Eksperci wywodzili, iż związane jest to z małą prężnością ekonomiczną regionu. Wiadomo, że bogatsze okolice przyciągają bardziej zamożnych przedsiębiorców, którzy z kolei mogą więcej środków finansowych zainwestować w nowocześniejsze technologie i dobry sprzęt ochronny dla pracowników. Wynagrodzenia w takich firmach są także wyższe, co przekłada się na zatrudnienie osób mających większe pojęcie o bezpiecznej pracy, lepiej wykształconych, którzy mieli uprzedni kontakt z nowszymi technologiami. Dlaczego jednak do grupy „niebezpiecznych” województw w roku 2011 dołączyły województwa opolskie, lubuskie i wielkopolskie? Dlaczego najwięcej wypadków w przeliczeniu na liczbę zatrudnionych jest w Dolnośląskiem? Na dzisiaj trudno pokusić się o rzetelne wnioski, ale ta sytuacja niewątpliwie będzie szczegółowo analizowana przez ekspertów. Poczekajmy zatem, bo tłumaczenie gwałtownym wzrostem liczby inwestycji w tych regionach wydaje się zbytnim uproszczeniem.

Za publikowanymi przez GUS danymi kryje się wiele indywidualnych tragedii, sierot, wdów, przerwane plany i marzenia, które nie zostaną spełnione. Trzeba jednak uderzyć się mocno w piersi – ponad połowa wypadków miała swoje przyczyny nie w problemach technicznych i usterkach urządzeń, a w nieodpowiednich zachowaniach pracowników – a więc za mało myślenia, za mało szkoleń, za mało dobrych procedur, zbyt pobieżny nadzór. Każdy taki wypadek to nie tylko głupie, nieodpowiedzialne zachowanie pracującego, to również zaniechanie ze strony brygadzisty, mistrza, kierownika robót, służby BHP, pracodawcy. Wszyscy po trochu jesteśmy odpowiedzialni za schowane za liczbami tragedie.